Event, czyli opowieść usłyszana zza filara.

Wybraliśmy się ze Wspólnikiem na branżową imprezę. Jest to wydarzenie z gatunku tych, co do których zawsze mamy nadmierne oczekiwania, niestety nigdy nie wydarza się nic godnego uwagi, wszystko przebiega wg utartego scenariusza. Te same osoby, te same słowa. Pół biedy kiedy można się zaszyć za jakimś banerem i poplotkować z przyjaciółmi ze studiów.
Najpierw odbywa się bardzo nudny wykład, w czasie którego pan lub pani w szarym garniturze, profesjonalnie i z uśmiechem zachwala zalety jakiegoś kranu lub deski podłogowej. Nikogo to rzecz jasna nie interesuje, wszyscy kręcą głowami na prawo i lewo, konstatując kto przybył i jak wygląda.
Kran jest oczywiście z najwyższej półki i kosztuje tyle co sznur niehodowlanych pereł wydobytych przez smagłego poławiacza z dna oceanu.
Jednak kran to kran, tak naprawdę nie ma się czym ekscytować, więc wszyscy, poza notującymi architektami tuż po studiach, czekają aż prelekcja dobiegnie końca i można będzie dobiec do stołów, na których ułożono z koreczków, tartinek i innego drobiazgu plan rzymskiego obozu wojskowego.
Żywnościowego obozu pilnują umundurowani kelnerzy.


https://d2r4pw5uddxm3r.cloudfront.net/content/uploads/imported/uploads/2010/09/ikea_mandelmussla_rec_0022_0.jpg
Truchło nienarodzonego kurczaka na katafalku z białego sera, wieńce z czerwonej porzeczki, migdały jako płaczki.
A może to plan jakiegoś wzgórza świątynnego?

Jest to oczywiście jedzenie, które ma wyglądać a nie musi smakować. Dlatego znajdziemy tam sakiewki z bakłażana nadziewane mdłą ricottą czy kruche babeczki pełne tłuszczów trans naszprycowane bitą śmietaną, która okazuje się słona.
Na szczęście jest też wino.
Wszyscy rzucają się na jedzenie bo wiadomo, że za 10 minut stół będzie zionął pustką.
Potem towarzystwo dzieli się na grupki i rozmieszcza malowniczo wśród filarów. Z niektórych grupek dobiegają takie salwy śmiechu, że można by pomyśleć, iż w wewnętrznym kręgu przetrzymywany jest co najmniej Jaś Fasola albo nawet Dylan Moran. Nie, jednak Dylan Moran, gdyby przyszedł, stałby z pokerową twarzą pod ścianą, strzepywał na podłogę popiół z papierosa i chlapał winem na prawo i lewo.
Ustawiliśmy się ze Wspólnikiem w strategicznym punkcie, za szerokim filarem. Oparci plecami o chłodny kamień sączymy wino. Nagle, przez gwar zaczął przebijać się wysoki dziewczęcy głos, wtórował mu drugi, trochę niższy i bardziej chrapliwy. Głosy dochodziły z drugiej strony filara.
 
Opowieść zza filara
 
- Kochana jakich ja klientów miałam ostatnio, nie uwierzysz- rzekł wysoki głos, kładąc akcent na ostatnie słowa - Dzwoni do mnie facet, z polecenia, umawiam się z nim i jadę bo remont domu chcą zrobić. Zajeżdżam a tu chałupa wielkości małego hangaru lotniczego, landara wystawiona na pokaz, polski, nowobogacki klasyk z lat 90-tych. Taki krzyczący postmodernizm żelbetonowy. Ni to pies, ni to wydra, zero treści, maksimum formy. Ponoć profesor Chrabąszcz projektował. Okropność.
- Co ty powiesz?- dziwi się niższy głos.
- Wnętrze wskazujące na całkowity rozkład pożycia małżeńskiego - ciągnie opowieść głos wysoki- na ścianach wyblakłe plamy po obrazach, na podłodze niezakurzone placki po meblach.
Facet podtatusiały, na oko pięćdziesiąt lat, ale się okazuje, że ma czterdzieści. Szok normalnie. Biodra lepsze niż moje, szura nogami, uśmiecha się do mnie zębami z porcelany a twarz - normalny chomik, zresztą mniejsza z tym. Ponoć producent mopów czy kijów od szczotek, potentat szczotkowy. Interes chyba odziedziczył po rodzicach bo dom ma ponad 20 lat. To chyba tych mopów w  wieku 18 lat nie produkował, pytam?
- hi, hi, chyba nie - podśmiewa się chropawo głos koleżanki.
- Dwoję się i troję, ze dwie godziny z nim ustalałam co zrobimy w tym skansenie.

http://twe.wpengine.netdna-cdn.com/wp-content/uploads/2014/02/TWE_ArchitectureLectures-1100x550-c-center.jpg

Za tydzień, rozumiesz, jadę do niego drugi raz, żeby dogadać szczegóły. A tu furtkę otwiera jakaś kobieta. Przez chwilę myślę, że służąca. Ale nie, sztywna jakby kij od szczotki połknęła, usta ściągnięte, obcięła mnie wzrokiem od stóp do głów. Taka wiesz - głos zastanawia się chwilę - "była modelka", blondynka, z tych co to wszystkie wyglądają tak samo, platynowe włosy, wysokie kości policzkowe, solarium i usta karpia.
- Wiem, wiem, kochanieńka, nie muszę ci chyba mówić. Skąd ja to znam? - niski głos potakuje skwapliwie.
- No więc blondynka prowadzi mnie przez ogród z miną jakbym miała w oficynie wielkie pranie robić, w balii i na tarze albo co najmniej przepychać odpływ zatkany. I mówi znaczącym głosem, że męża jeszcze nie ma, ale proszę, proszę wejść.
Koleżanka słuchaczka wpada w bezdech w oczekiwaniu na ciąg dalszy.
- Ja czuję się trochę zbita z tropu, jednak wchodzę i czekam na rozwój wydarzeń. A ta, wyobraź sobie, wyjeżdża mi, że właściwie to ona ma już inną architektkę i nawet jakąś koncepcję zrobioną.
- No coś podobnego - oburza się niski głos.
- I zaczyna mi sypać moimi własnymi pomysłami, które na poprzednim spotkaniu z mężulkiem omówiłam. We mnie się zagotowało, robię dobrą minę do złej gry i słucham dalej jak pańcia peroruje:
"No ale oczywiście może Pani przygotować swoją koncepcję, może będzie lepsza, może, może, chociaż wątpię bo tamta koncepcja bardzo mnie się spodobała, jest cudowna, po prostu idealna. Ale proszę próbować, trzeba walczyć."
- To co - myślę - mam z tą drugą w kisielu walczyć, czy cyrklami w nią rzucać? - ale słucham dalej, tylko oczy mi się coraz szerzej otwierają.
Nagle przyszedł mąż, cały w pąsach, z podkulonym ogonem, przywitał się ale zaraz miał pięć telefonów, niezmiernie ważnych i niestety, tak mu przykro, ale musi lecieć. Rzucił do mnie tylko, że żona jest o wszystkim poinformowana i ustali ze mną wszystko szczegółowo.
Ja myślę wtedy - no to klops, czas zmarnowany, co z tym blond klonem począć teraz?
A blondi z wyniosłą miną prowadzi mnie do wielkiej, smutnej kuchni i podstępnie spryciulka pyta o jakąś amerykańską firmę produkującą lodówki domowe wielkości słonia. Oczywiście nie znałam - wysoki głos zasępia się z lekka - co na jej twarzy wywołało kwaśny uśmiech zadowolenia.
- Co jest? - pomyślałam - blondyneczka naoglądała się programu "Dom nie do poznania" i zamierza w najbliższej przyszłości dziesięcioro murzyniątek z Somalii adoptować?

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/c/cf/Pieter_Bruegel_d._%C3%84._011.jpg
Pieter Bruegel starszy "Chłopskie wesele"


Im dłużej z nią rozmawiałam tym brzydsza mi się wydawała, oczka chytre, nos perkaty, brodawka, usta niby w dzióbek lecz o bezwzględnym wyrazie. A kiedy powiedziała, że tamta architektka jej tę koncepcję na razie za darmo zrobiła to zaczęła jako żywo przypominać żonę rzeźnika z obrazów Pietera Bruegel'a i to młodszego, taką na grubo maźniętą pędzlem kopię.
- Coś ty? Za darmo chciała? To babsztyl skąpy - niższy głos zakrzyknął w słusznym oburzeniu.
- Pokazała mi nawet koncepcję tej drugiej. Mówię Ci coś nie do opisania, wizka dno, a w detalu kicz totalny, normalnie wieś tańczy i śpiewa. Pokażę Ci zresztą, bo jak się odwróciła to sobie zdjęcie cyknęłam, czekaj, o to...
Za filarem zaległa cisza.
- No i co? Beznadziejne nie?
- Co masz taką minę? Tartinka coś nie tego? No powiedz coś!
- To moje jest - niski głos stężał
- Co jest twoje, co ty gadasz? Ochlaśnij się dziewczyno.
- To jest, kurwa, moje, to, ten projekt.
 



 

Komentarze